[Recenzja] Riot - Fire Down Under (1981)



















Tracklista:
1.Swords and Tequila 3:19
2.Fire Down Under 2:32
3.Feel the Same 4:53
4.Outlaw  4:22
5.Don't Bring Me Down 3:00
6.Don't Hold Back  3:15
7.Altar of the King 4:45
8.No Lies 4:19
9.Run for Your Life 3:17
10.Flashbacks 4:00

Rok wydania: 1981
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: USA

Skład zespołu:

Guy Speranza -wokal
Mark Reale -gitara
Rick Ventura -gitara
Kip Lemming-bas
Sandy Slavin-perkusja



Riot to legenda amerykańskiego heavy i power metalu. Grupa ma w swym dorobku kilka płyt, które dziś należy uznać za absolutną klasykę i elementarną podstawę tychże gatunków. Jedną z nich jest "Fire Down Under" i ta płyta to przełomowy krok do przodu w twórczości zespołu. To tutaj Riot totalnie zrywa z prostym i naiwnym hard roczkiem. Postawił za to na prędkość i zadziorność w riffowaniu oraz na chwytliwe melodie, dzięki czemu w tak ogromnym stopniu wpłynął na rozwój power metalu. Album przesycony jest szybkimi, wściekłymi riffami i ostrymi solówkami. Nie brakuje też numerów delikatniejszych, w których ważniejszą rolę pełni melodia. Sama muzyka była wręcz stworzona według brytyjskiego przepisu na ówczesny heavy metal, dlatego też grupa Riot zdobyła uznanie również wśród Brytyjczyków.
"Swords And Tequila" to taki typowy heavy, już sam motyw główny był bardzo ograny przez zespoły brytyjskie, co mimo wszystko nie deprecjonuje utworu. Za to "Fire Down Under" to majstersztyk i bezwzględny hymn na płycie. Ładny, balladowy wstęp w "Altar Of The King" i ten numer jest tu chyba najbardziej godny uwagi ze względu na dobre partie gitarowe zarówno we wstępie jak i w dalszej części, gdy utwór przybiera na sile. I kolejny, żywiołowy killer w postaci "Run For Your Life", naładowany energią i witalnością, posiadający również chwytliwą melodię. Solo znów najwyższej marki. Wśród tych szybkich i dynamicznych utworów znalazło się również miejsce na trochę lajtu w postaci lekkich, melodyjnych kawałków "Outlaw" i "No Lies", zamieszczone zapewne w celu podbicia rozgłośni radiowych. Przebojowe zabarwienie ma także "Don't Bring Me Down" przez co płyta jest nieco nierówna.

Za co należy album chwalić? Na pewno za rewelacyjne partie obu gitarzystów, którzy postanowili na większości utworach nie oglądać się za siebie, tylko brnąć w swej grze do przodu. Mocną stroną tego wydawnictwa jest także solidny wokalista, który śpiewa czysto i płynnie. Doskonale pasuje tu, na tle ostrych i zadziornych gitar. Produkcja albumu nie jest specjalnie wygórowana, co może dziwić, tym bardziej, że nawet niektóre brytyjskie produkcje brzmiały lepiej. Nie jest tragicznie, ale bez rewelacji.

"Fire Down Under" to dusza amerykańskiego heavy metalu. Mimo sporych sukcesów ciągle jednak stoi na uboczu, a przecież niczym nie ustępuje klasykom brytyjskim tj. Judas Priest czy Iron Maiden. Niedoceniona perła w królestwie cięższej muzyki.

8,5/10

Komentarze