[Recenzja] Black Sabbath - 13 (2013)

























Tracklista:

1.End of The Beggining 8:06
2.God is Dead? 8:52
3.Loner 4:59
4.Zeitgeist 4:37
5.Age of Reason Metal 7:01
6.Live Forever 4:46
7.Damaged Soul 7:51
8.Dear Father 7:20

Rok wydania: 2013
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: Wielka Brytania

Skład zespołu:
Ozzy Osbourne-wokal
Tony Iommi- gitara
Geezer Butler-bas
Brad Wilk-perkusja




Wiadomość dotycząca premiery nowej płyty Black Sabbath, która miała miejsce 11 czerwca bieżącego roku totalnie mnie zaskoczyła. Choroba Iommiego, rezygnacja Bill'a Ward'a z udziału na płycie... wydawać by się mogło, że plany legły w gruzach. A jednak nie! Od samego początku, czyli od końcówki 2011 roku (bo przecież już wtedy pojawiły się pierwsze pogłoski co do nagrania płyty) byłem negatywnie nastawiony co do tego info. Powroty legend w końcu nierzadko bywają kompromitacją. Tym bardziej wtedy, kiedy na koncie ma się już takie killery jak "Black Sabbath", "Paranoid", "Iron Man", czy "Children Of The Grave". Black Sabbath to przecież heavy metalowy dinozaur, a wręcz twórca gatunku. Swe największe arcydzieła zaprezentował już ponad trzydzieści i ponad czterdzieści lat temu.
Nie jest łatwo więc po tylu latach osiągnąć tamten poziom, a nawet zbliżyć się do tamtego poziomu. Mimo, że był to pierwszy z ciężkiego rocka zespół, którego zacząłem słuchać, mimo, że to pierwszy zespół, przed którym kląkłem na kolana, zespół, który w ogromnym stopniu ukształtował mój muzyczny gust (wymieniać dalej?)... to jakoś informacja o nowej płycie kompletnie mnie nie interesowała. Jeszcze ta choroba Iommiego... Przecież to król riffów, wynalazca heavy metalu, dodatkowo jedyny gitarzysta Black Sabbath. Bez niego ten zespół nie istnieje, więc niedorzeczne wręcz by było, gdyby zatrudnili na jego miejsce innego gitarzystę. Kolejna nieprzyjemna sprawa-odejście Warda, który nie zgodził się na postawione mu warunki. Zapewne wszyscy fani zapomnieli już o dawno planowanej płycie... tymczasem pojawia się styczniowy news, którego się nie spodziewałem. W czerwcu ukaże się nowa płyta Black Sabbath! Pierwsza w klasycznym składzie od 35 lat... no prawie, bo nie ma na niej Warda. lecz amerykański bębniarz Brad Wilk sprawdza się w sabbathowskim repertuarze doskonale. Ozzy mimo 65 lat na karku, śpiewa naprawdę dobrze, a jak na jego możliwości wokalne nawet bardzo dobrze.

Borykający się z rakiem Tony też nie zawiódł, bardzo miło znów usłyszeć jego niezastąpione riffy i powodujące ciarki na skórze solówki. Natomiast bas na tym albumie to mistrzostwo świata...mocny, porządny, solidny a mimo wszystko nie zagłusza pozostałych instrumentów. Przekonać się o tym można było już w maju, po opublikowaniu przez zespół pierwszego kawałka. Był nim "God Is Dead?" i to on nastroił mnie bardzo pozytywnie. Wielkiego ciśnienia nie miałem, nawet po styczniowym newsie, jednak wspomniany numer to ciśnienie u mnie spowodował. Delikatny, niepokojący wstęp, złowieszcze, przesterowane partie gitary, pojawiające się od czasu do czasu, solidny bas, no i to perfekcyjne wejście Ozzy'ego... ten numer narobił mi smaka na cały longplay. Na Youtube zaczęły pojawiać się kolejne kawałki, jednak czy krążek smakuje naprawdę dobrze, przekonałem się po jego zakupie.

Nie zawiodłem się na starym, dobrym Black Sabbath. Dokładnie - starym, dobrym, bo w utworach bardzo wyraźnie czuć klimat lat 70-tych, czyli lat świetności zespołu. Co tylko sprawiło mi dużo frajdy. "End Of The Beginning" bardzo analogiczny utwór do tytułowego kawałka z pierwszej płyty. Ciężki, masywny, nabierający coraz szybszego tempa. "Loner" to przecież przerobiony "N.I.B" i tyczy się to zarówno struktury kawałka jak i podobieństwa riffu. Bardzo dobrze, bo taki Black Sabbath pokochali fani. Następnie niezwykle klimatyczna ballada "Zeitgeist", która przypomina "Planet Caravan". Posiada ten sam zmodyfikowany głos Ozzy'ego i klimatyczne bębenki. Po chwilowym wyciszeniu otrzymujemy porcję solidnego heavy metalu w postaci "Age Of Reason" - metal z dobrymi, mocnymi zagrywkami. Jednak od 5:17 utwór brzmi naprawdę genialnie. Rozpoczyna się ekspresyjna gra basu i gitary. Solówki Iommiego, które dostarczające wręcz orgazmu...

Niestety później następuję utwór, który totalnie niczym nie zaskakuje. "Live Forever" opiera się na zbyt typowych i nudnych zagrywkach i melodia również jest zbyt wymuszona. Natomiast "Damaged Soul" likwiduje niesmak po poprzedniku. Jest to mój faworyt na płycie, posiada on świetną melodię oraz rewelacyjny, bluesowy klimat. Improwizacje króla riffów brzmią jak zawsze ciekawie. Płyta kończy się mrocznym utworem "Dear Father". Ciężkie riffy, mocny bas, złowieszczy wokal... Dodatkowo, kończy się on dokładnie tymi samymi odgłosami burzy i dzwonów, co na tytułowym utworze z debiutu.

Na albumie pierwotnie miało się znaleźć 13 utworów - stąd jego tytuł. Zespół nagrał ich 16, z czego 8 ukazało się na pierwotnym wydaniu, 4 jako bonusy do tego wydawnictwa. Co się stało z pozostałymi 4 utworami? Możliwe, że grupa wykorzysta je na kolejnym krążku chyba, że członkowie będą chcieli zakończyć już swą karierę, bo i takich pogłosek nie brakuje. Warto było czekać. Nawet tak długo. Słychać, że wszyscy członkowie solidnie pracowali nad pisaniem materiału na ten krążek. Dopięty on jest na ostatni guzik. Niezwykle udany powrót do muzycznego świata i to pewnie ku zaskoczeniu niejednego fana...

9,5/10






Komentarze